+3
adamek 6 czerwca 2018 21:25


Druga noc jest dużo zimniejsza. Mimo to śpimy zaskakująco długo. Wczesna pobudka okazuje się zbędna, bo nasz obóz cały czas pogrążony jest w mroku. Przemarznięty na kość próbuję się rozgrzać kręcąc się dookoła wody gotującej się na piecyku. Spoglądam w głąb doliny i obserwuję linię świtu niemal niezauważalnie przybliżającą się do nas. W takim tempie słońce dotrze tu za dwie godziny. Po szybkim śniadaniu postanawiamy przenieść nasze bambetle dalej – na słońce, aby wyschły. Namioty są konkretnie oszronione. Podobnie jak inne rzeczy, które nie doszły do siebie po wczorajszych ulewach a w nocy zwyczajnie zamarzły. W ten sposób przenosimy nasze wilgotne graty jakieś pół kilometra dalej.





Wyjście na słońce zmienia wszystko. Robi się ciepło. Nagle świat staje się piękny i wraca chęć do wszystkiego. Taki szczegół a jaką robi różnicę. W zasadzie rozbijamy drugi obóz. Rozkładamy się na słońcu, siedzimy, suszymy rzeczy, dopijamy herbatę, ogrzewamy się. Przy okazji przechodzimy przez mapę i zastanawiamy się nad dzisiejszą trasą. Chcemy dotrzeć do Obozu Iva (Camp Iva) przed czołem lodowca, wejść na jęzor i dotrzeć do obozu Glina (Camp Glina) na wysokości 3100 m n.p.m. Łącznie jakieś 20 kilometrów. Biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe osiągnięcia i tempo, to bardzo ambitny plan. Tym niemniej jesteśmy pełni optymizmu i energii. Do tego zapowiada się bajeczna pogoda. Absolutnie czyste, błękitne niebo.





Ruszamy ścieżką w głąb doliny. Droga wiedzie przez rozległe płaskie wyschnięte łąki porastające dno doliny. Idziemy wzdłuż szumiącej groźnie, stalowobrudnej rzeki Inylczek. Jej wzburzony nurt wygląda upiornie, jak strumień gęstego błocka. Pędzi z przerażającą siłą. Sam widok powoduje dreszcz na plecach. Trasa jest raczej płaska, ale bynajmniej nie łatwa. Co chwila błądzimy próbując ominąć rozlewające się strumienie, które spływają z wielkim hukiem ze stromych zboczy doliny. Po obu stronach wyrastają coraz to nowe, w większości bezimienne szczyty Tien Szan w pasmach Sary-Jaz na północy i Inylchek-Too. Bajecznie piękne, ośnieżone szczyty. W większości nigdy przez nikogo niezdobyte. Dlaczego? Bo się nie opłaca. Zdobycie góry po 4-5 tys, metrów wysokości to przecież żaden splendor. W cenie są najwyższe w Kirgistanie – siedmiotysięczniki: Khan Tengri, Szczyt Zwycięstwa (Pik Pobiedy) czy Szczyt Lenina (Pik Lenina).





Uwagę zwraca szczególnie przepiękny Pik Nansena. Wysoki na 5697 m n.p.m. śnieżnobiały szczyt majestatycznie wystaje zza południowego pasma gór. Od samego patrzenia nań, podnoszenia wzroku aż kręci się w głowie. Tam na górze musi nieźle wiać. Znad szczytu unosi się ogromny śnieżnobiały pióropusz. Nie możemy się powstrzymać przed oglądaniem niesamowitego spektaklu. Stopniowo przerzedza się trawa, drzew robi się coraz mniej. Trasa zaczyna przypominać ogromne wyschnięte koryto rzeki. Częściej krajobraz dominują kamienie. Pod zboczami gór dominują stożki piargowe, co i raz natykamy się na coraz większe głazy narzutowe. Nie wiadomo kiedy, wkraczamy na ogromne gruzowisko moreny dennej lodowca. Gratka dla fanów geografii fizycznej – absolutnie wszystkie możliwe formy glacjalne w jednym miejscu! Przed nami zza rumowiska wyłania się ogromny poprzeczny wał kamieni - morena czołowa lodowca. Udało się!





Przed nami wyrastają jaskrawożółte figury. Obóz Iva (Camp Iva). W dwóch rzędach stoją duże soczyste namioty. Obóz jest pusty, została w nim tylko obsługa, wycieczka zapewne wyruszyła na lodowiec. Nie zatrzymujemy się, zostawiamy tylko cichcem torebkę ze śmieciami przy śmietniku obozowym licząc na to, że się nimi zajmą. Śmieci to na szlaku ciężki temat. Ludzi jest tu mało, więc nie widać porozrzucanych papierków po batonikach itp., ale przy obozowiskach można się natknąć na zardzewiałe puszki, papierki, folię. Wszystko trzeba zabierać ze sobą. W takim klimacie nawet skórka od banana będzie się rozkładać latami. Zostawione w jednym z obozów śmieci na pewno skończą w ogniu, więc lepiej ograniczyć plastik.





Docieramy do moreny czołowej. Zaraz za nią jest uskok, dalej czoło lodowca Inylczek. Rzeka ginie gdzieś pod zwałami gruzu i kamieni. Lodowiec wcale nie wygląda jak na filmach. Nie ma ty żadnego pięknego, błękitno-białego firnu. Inylczek wygląda jak gigantyczna sterta gruzu, jakieś ruiny. Góry, doły, żwir, drobnica, ogromne głazy, wielki kamienny bałagan nie do ogarnięcia. Tutaj też kończy się prosta jak stół, łatwa do odnalezienia droga. Zaczynają się schody. Dosłownie i w przenośni. Od teraz szukamy kupek kamieni lub kolorowych kropek namalowanych na kamieniach, wskazujących szlak. Błądzimy, zawracamy, kręcimy się, chodzimy naokoło. Schodzimy z moreny, przechodzimy w poprzek dolinę, następnie wspinamy się na czoło lodowca. Mimo konkretnego upału, od lodowca bije niesamowity chłód.





Lodowiec tuż pod warstwą kamieni i żwiru kryje brudny, śliski lód. Trzeba bardzo uważać stawiając każdy krok. Mimo wszystko udaje nam się znaleźć ścieżkę, która kręci wokół wyschniętych gliniastych bajor, koryt wyschniętych rzek i gruzowisk. Zamieniamy się w tropicieli, szukamy poruszonych kamieni, pooranej ziemi, śladów butów i dziur po kijkach trekkingowych. Lodowiec cały czas jest w ruchu. Słyszymy dziwne odgłosy, trzaski, głuche huki, stłumione zgrzyty. Pojawiają się strome urwiska spadające do lodowatych oczek wodnych z mętną zielonkawą wodą. Co chwila słychać huk kamieni staczających się po lodzie i wpadających z wielkim pluskiem do lodowatej wody. Uświadamiamy sobie, że chodzenie po lodowcu na własną rękę, bez przewodnika nie jest może najlepszym pomysłem. Z drugiej strony zachowujemy daleko idącą ostrożność, mamy sprzęt, nie wygłupiamy się. Najważniejsza jest pokora wobec natury. Żyjąc w mieście z dala od przyrody, łatwo o tym zapomnieć. Tutaj lepiej pamiętać, że jesteśmy tylko gośćmi.







Szlak robi się bardzo męczący. Schodzimy z moreny i trzymamy się stromego tarasu na zboczach zamykających dolinę lodowca od południa. Droga kręci, schodzi w dół by po chwili piąć się strono do góry. Mijamy kolejne zapadliska, osuwiska, szczeliny, urwiska i w końcu docieramy do miejsca, którym do moreny Inylczeku wpada mniejszy lodowiec Putevodnij (tłum. Przewodni). Ogromne masy brudnego śniegu spływają z dolin otaczających cztero i pięciotysięczniki. Przeprawa w poprzek moreny mniejszego lodowca to jeszcze większa mordęga. Zaczyna nam doskwierać nierówna nawierzchnia, śliskie jęzory lodu momentami wystające spod żwiru i kamieni. Plecaki zaczynają ciążyć, słońce niemiłosiernie palić. Brzydka, niemal martwa powierzchnia lodowca wygląda jak obca planeta. Kontrastuje z przepięknym żywym niebem i bajecznymi białymi szczytami gdzieś w oddali.





Po przejściu moreny droga wcale się nie wyrównuje. Z powrotem idziemy półkami skalnymi i tarasami zboczy pasma Inylchek-Too. Jesteśmy zmęczeni, wysokość zaczyna dawać o sobie znać. Oddech staje się krótszy. Momentami mam wrażenie, że mnie przytyka, że się krztuszę lub nie potrafię złapać oddechu. Z każdym podejściem, patrzymy z nadzieją na idącego przodem – pełniącego rolę zwiadowcy – aż powie – obóz! Niestety, za kolejnymi górkami są następne i następne. W końcu o słyszymy! Ostatkiem sił wdrapujemy się na kamienie i widzimy w oddali żółte namioty w jedynym płaskim miejscu w okolicy, starannie ukrytym pomiędzy nierównościami zboczy górskich. Obóz Glina (Glina camp) położony jest na podmokłym, glinianym płaskim jak stół tarasie. Jest w nim już jakaś wycieczka, która wyruszyła dzień przed nami. Emeryci z Francji, Hiszpanii, Niemiec. Jak na swój wiek w bardzo dobrej formie. Wchodzimy do obozu i pytamy, czy możemy się rozbić. Szef obozu bez problemu się zgadza i mówi – rozbijajcie się gdzie chcecie – znajdujemy więc miejsce na uboczu i stawiamy namioty.





Przy rozbijaniu namiotów dopinguje nas pogoda. Słońce chowa się za górami, robi się konkretnie zimno. W końcu dotarliśmy na wysokość 3100 metrów. Do tego jeszcze od zachodu idą chmury. Zapowiada się, że będzie padać. Dzień bez deszczu to faktycznie byłby nadmiar szczęścia. Kiedy myślimy już, co by tu zjeść, wycieczka zbiera się w namiocie-kantynie na kolacji. Jest gwarno, spod podniesionych połów namiotu widać ludzi przy stołach pałaszujących smakołyki. Dochodzi do nas obłędny zapach placków drożdżowych smażonych na głębokim tłuszczu. Pulchniutkie ciasto o lekkim kwaśnawym zaczynowym smaku, z chrupiącą brązową skórką. Bosko tłuste, gorące i pyszne. Wszyscy dostajemy ślinotoku. Wciągamy głęboko boski zapach i zajadamy nasze liofilizowane dania, dopychamy resztkami pieczywa i kabanosami.



Po kolacji idę jeszcze na skraj obozu. Siadam sobie nad krawędzią zbocza, na kamieniach i patrzę na morenę lodowca. Inylczek wedle powszechnych kanonów jest raczej brzydki. To nie jest typ krajobrazu, jaki znaleźć można na kalendarzach czy fototapetach. Poorana powierzchnia pokryta czarnym żwirem, kamieniami. Pełna dziur, uskoków, rozpadlin i wypełnionych lodowatą wodą szczelin. Inny świat. Jest w tym jakieś dzikie, pierwotne piękno. Nieoczywiste. Surowość krajobrazu jest hipnotyzująca. Do tego majestatyczne szczyty na północnych zboczach i amfiteatr szczytów na końcu doliny – to tam zmierzamy. Gdzieś tam znajduje się Khan Tengri i Pik Pobedy. Dobrze jest tak posiedzieć sobie w milczeniu. Po prostu się zamknąć i kontemplować przygodę. Stać się jej częścią.



Bałem się tej wyprawy. Przygotowywałem się do niej tak długo. Planując ją, wyobrażałem sobie niemal każde miejsce, każdy obóz, podejście. Ułożyłem sobie obraz trasy. Stworzyłem bajkę. Ogarnął mnie strach przed zderzeniem z rzeczywistością. Kiedy trafia się do takiej bajki, naturalnie czar pryska, często oczekiwania okazują się wyolbrzymione, jest rozczarowanie, w końcu nie tego się spodziewamy, rzeczywistość okazuje się zbyt zwyczajna, trudna do zniesienia. Tym razem tak nie jest. Rzeczywistość przechodzi wszelkie wyobrażenia i oczekiwania. Nie byłem w stanie sobie wyobrazić takiej przygody. Tego piękna wysokich gór, siły natury, potęgi lodowca, magii ośnieżonych szczytów. Bo w Kirgistanie rzeczywistość jest jak bajka!

chcesz więcej już teraz: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/kirgistan/
lub szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz