+7
adamek 2 lutego 2018 19:47


Na początku było słowo. Ale nie takie zwykłe. Kiedyś Ona zapytała mnie znienacka – zabierzesz mnie do Mongolii? - Bez namysłu odpowiedziałem, że tak. Nie zapytałem dlaczego akurat Mongolia? Po co Mongolia. Nie musiałem. To jedna z tych kwestii, w których rozumiemy się bez słów. Oboje wiedzieliśmy, że chcemy tam pojechać i nie trzeba było nad tym debatować. To miejsce, które się po prostu czuje. Nie mówi się o nim za dużo, bo i o czym? Nie pisze się o nim. Jest daleko, ogromna, a jednak na mapie wydaje się schowana, wciśnięta gdzieś pomiędzy ogromne Chiny i jeszcze większą Rosję. Wydaje się połykana przez sąsiadów. Kiedy tylko trafiły się bilety, nawet się nie zastanawialiśmy.



Pół roku później lądujemy pośrodku niczego. Z okien zniżającego się samolotu widać bezkres pofałdowanej ziemi w kolorze brudu i pożółkłej, wypalonej słońcem trawy. Na soczystą zieleń jest jeszcze chyba za wcześnie albo już za późno – czyżby palące czerwcowe słońce zrobiło już swoje? Ziemia wygląda tu na marną wręcz lichą. To królestwo nieba. Niebo jest ogromne, przytłaczające, dostojne. Zupełnie jakby przygniatało Ziemię swoim ciężarem. Na jego przepięknym błękicie zawieszone są zgrabne baranki chmur. Do tego wiatr hulający po brudnawym stepie, z którego wyrastają stopniowo brzydkie blokowiska. Te szare, brudne kolosy zdają się być jedyną siłą podtrzymującą to wspaniałe niebo.



Bloków wyrasta coraz więcej. Przestrzeń pomiędzy nimi szczelnie wypełniają małe obdrapane, drewniane domki obok których świecą białe gery – czyli mongolskie jurty. Każdy dom otoczony jest szczelnie dwumetrowym drewnianym płotem. Każdy w innym kolorze. Podobnie jak blaszane dachy. Cała paleta barw. Każdy dom budowany był z czego tylko się dało. Sklecone byle jak, przykryte i ogrodzone tym co akurat udało się znaleźć. Widać, że dostawy farby są nieregularne a serie kolorów krótkie. W efekcie mamy niesamowitą, kolorową mozaikę na tle brudnej szarzyzny. To Ułan Bator, często określana jako najbrzydsza stolica świata. Faktycznie urodą nie grzeszy. Zdaje się być przedziwnym betonowym tworem pośrodku niczego, brudnym, zakurzonym, wypełnionym szczelną warstwą duszącego smogu.



Nie planowaliśmy spędzić w Ulan Bator dużo czasu. I jak się okazuje, zupełnie słusznie. Żar lejący się z nieba, niesamowity ruch, nieznośny hałas i powietrze składające się w 99% z okropnych spalin sprawia, że chce się stąd wyjechać już po chwili. Zatrzymujemy się w hostelu niedaleko centrum. Gana's guesthouse ma wszystko czego potrzebujemy po kilkunastogodzinnej podróży. Ciepła woda i łóżko. Do tego rozległy taras na dachu, na którym można posiedzieć pomiędzy rozstawionymi gerami i patrzeć na panoramę Ułan Bator. Zmęczeni, najpierw odsypiamy, następnie wybieramy się na miasto zjeść coś. Pamiętając jak straszna jest kuchnia mongolska oparta na baraninie i mleku w każdej postaci, jesteśmy dość ostrożni. Głód szybko jednak wygrywa i przechodząc obok pierwszej kantyny w pobliżu bazaru, dociera do nas przepyszny zapach pieczonego mięsa.



Jak się okazuje kuchnia mongolska, przynajmniej ta w Ułan Bator to nie tylko mleko i baran. To miks kuchni chińskiej, koreańskiej i rosyjskiej. Dogadać się tu nijak nie idzie, nawet po rosyjsku (nie wspominając o angielskim), z pomocą więc przychodzą obrazki na ścianie. W efekcie, za 11 000 tugrików (około 20 złotych) dostajemy zimną i cienką zieloną herbatę, ogromną misę mięsa z warzywami i jajkiem z woka oraz zestaw przystawek. Warzywa to szumnie powiedziane, tu kończą się na ziemniakach, cebuli i marchwi. Mało co poza tym rośnie, trzeba importować z Chin. Przystawki to zupełny miszmasz: udon na zimno, w jakimś słodkim sosie, jakieś ciasteczka rybne, surówka z marchewki w majonezie i królowa mongolskich starterów – sałatka ziemniaczana. Połączenia nowe, zupełnie nieoczywiste, całość nieoczywista, aromatyczna, nowa. Słowem – eksplozja smaków.



Wieczorem po jedzeniu ruszamy odebrać auto. Zdecydowaliśmy się na podróż wypożyczoną terenówką. Przygotowując podróż po Mongolii, czytałem dużo i wszędzie przewijało się jedno. Transport publiczny praktycznie nie istnieje. Chcąc przyjechać z plecakiem i liczyć na autobusy, spędzi się cały czas na czekaniu w brzydkich miasteczkach. Biorąc pod uwagę, że niemal wszystkie atrakcje Mongolii znajdują się poza miastami i tak nie obeszłoby się bez taksówek. Zresztą trudno się dogadać z kierowcami bez znajomości mongolskiego. Na szczęście znaleźliśmy Drive Mongolia, chyba jedyną firmę oferującą wypożyczenie auta do samodzielnego prowadzenia. Są oczywiście jeszcze globalne firmy jak Sixt, ale z ich Suzuki Jimny nie można odjechać dalej niż 15 km od asfaltowej drogi. Wzięcie auta z kierowcą skreśliliśmy od razu. Teoretycznie wypada taniej niż bez i mamy przewodnika, ale to tylko teoretycznie. Okazuje się, że taki kierowca jeździ maksymalnie 8 godzin dziennie, trzeba mu zapewnić nocleg i wyżywienie. Do tego nie zawsze okazuje się świetnym przewodnikiem. Koniec końców wybraliśmy jazdę samemu. Nadal pozostawał dreszczyk emocji – kiepskie drogi, brak znaków drogowych i jakiejkolwiek infrastruktury itp. No, ale czego się nie robi dla przygody.



Ogromny Land Cruiser 78. Trzy rzędy siedzeń, siedem miejsc i tylko jedna para drzwi. W bagażniku skrzynia ze sprzętem kuchennym, 20-litrowy kanister na wodę, namiot, śpiwory, materace, krzesła turystyczne, słowem wszystko. Do tego namiot na dachu, który rozkłada się w minutę. Dosłownie: odczepić dwa paski, zerwać 6 metrów rzepu i podnieść platformę. Namiot powstaje jakby sam, dwumetrowa drabinka się rozwija i z głuchym łoskotem aluminium uderza w ziemię. Namiot gotowy. Szybka instrukcja, co i jak. - Tu włączasz 4x4, tu jest blokada mostu, tu przełączasz na zapasowy zbiornik paliwa – pokazuje chłopak z firmy. Próbuję po kolei. Auto jest stare, na pewno zużyte. Drzwi chodzą ciężko. Kiedy chcę włączyć nawiew, w ręku zostaje mi gałka. Po instruktażu zamykam drzwi, odpada lusterko. Chwila zamieszania i w mig przyklejają inne, niepasujące na taśmę klejącą. - Trzeba sobie radzić – szczerzy się nasz „mechanik”. Jestem trochę przerażony, ale dziewczyna z Drive Mongolia - Deegii daje swój numer telefonu i mówi, że ona jest naszym assistance – jeżeli będziecie mieli jakiekolwiek problemy, zgubicie się lub po prostu będziecie potrzebować tłumacza, dzwońcie! O dowolnej porze.





Jazda Land Cruiserem po ulicach Ułan Bator to temat na całą książkę. Przerażającą i smutną. Coś pomiędzy powieścią wojenną, horrorem a melodramatem. Niemiłosiernie zakorkowane ulice stolicy Mongolii od pierwszej chwili chcą się nas pozbyć jak organizm niechcianego przeszczepu. Problemy zaczynają się od razu. Dopiero po jakimś czasie uczę się, że nie istnieje tu pojęcie ustąpienia komuś pierwszeństwa, czy wpuszczenia do ruchu. Można sobie stać cały dzień na wyjeździe z parkingu. Do tego nie używa się kierunkowskazów. Kompletna dzicz. Co dziwne, najwyraźniej powszechnie akceptowana. Nikt na siebie nie trąbi, wszyscy się wpychają, zajeżdżają sobie, jeżeli ktoś już zajedzie tak, że dalsza jazda grozi stłuczką, jest wpuszczany. Ogromny strumień pojazdów nigdy nie przestający się przelewać przez ulice Ułan Bator. Rwąca rzeka, przerażająca, straszna, niebezpieczna. Trudna do okiełznania. Chcemy stąd jak najszybciej uciekać. Trudno też nawigować. Ulice nie są opisane, często nie mają nazw. Te małe, nieutwardzone wyglądają jak wjazd na podwórko. Do tego ogromny, ciężki, huczący niczym stary Jelcz nasz Land Cruiser. Pierwsze dwa kilometry do hostelu mnie przerażają. Końcówka w wąskiej uliczce, mijanie pomiędzy drewnianymi płotami, zjazd tyłem po stromym podjeździe. W końcu się udaje. Jesteśmy w hostelu. Zakupy zrobione, auto zapakowane, czeka na rano. My siedzimy sobie na tarasie, popijamy zimne piwo i podziwiamy wieczorną panoramę Ułan Bator. Cichnący powoli zgiełk miasta, szarzejące niebo, powoli zapadająca noc. Nasza przygoda właśnie się zaczyna!



Ruszamy wcześnie rano, zaraz po sycącym śniadaniu. Nasz cel na dziś to Dalandzadgad (po polsku Dalanzadgad) – największe miasto na południu Mongolii, stolica Południowogobijskiego ajmaku, czyli mongolskiego regionu administracyjnego. 580 kilometrów prostej drogi. Bez problemu do zrobienia w jeden dzień. Tak nam się przynajmniej wydaje. Po zatankowaniu zapasowego zbiornika wyjeżdżamy z Ułan Bator. Po przekroczeniu bramki pobierającej opłatę drogową (1000 MNT, czyli jakieś niecałe 2 zł), wjeżdżamy w pustkę. Zostawiamy za sobą blokowiska, otoczone płotami domki i gery. Zostają tylko pofałdowane wzgórza pokryte wysuszoną, pożółkła trawą. Z czasem powoli zamieniają się w pustynię. Teraz jest już tylko piach i kamienie po horyzont. Z rzadka pojawiają się pojedyncze gery, częściej stada owiec, kóz i krów. Wokoło hula tylko wiatr. Przeciskamy się gdzieś pomiędzy brudną, wysuszoną ziemią a ogromnym niebem.



Goni nas deszcz. Wydaje się, że zaraz lunie, to znowu się przejaśnia. Wieje niespokojny wiatr. W końcu dopada nas deszcz. Mały, potem zamienia się w pompę taką, że wycieraczki nie nadążają. Potem znowu wiatr. Piasek z pustyni zasłania widoczność. I znowu słońce. Przecinamy kolejne kilometry, mijamy mikroklimaty. Krajobraz niemal się nie zmienia. Ogromna przestrzeń. Tak wielka, że trudno czasem złapać perspektywę. Żadnego punktu odniesienia. Tylko piach, kamienie, rachityczna trawa. Nic. Pustka. Tylko my, gdzieś pośrodku tego wszystkiego. W tym wszystkim niepokoi nas mapa. Aplikacja maps.me, z której korzystamy, pokazuje nam, że jedziemy nie tą drogą. Nasza biegnie jakieś 2 km równolegle. Tyle, że żadnej innej nie było. Naszą drogę stopniowo przejmują stada zwierząt. Na zmianę owce z kozami, konie, krowy. Te ostatnie są najgorsze. O ile owca i kozy uciekają w popłochu na wszystkie strony, niekoniecznie we właściwym kierunku, o tyle krowy zatrzymują się na środku i nic nie robią sobie z nadjeżdżających aut.





To ich ziemia, a my tu jesteśmy gośćmi. Poza tym, podziurawiona droga jest dla zwierząt doskonałym wodopojem. Wysuszona, jałowa ziemia w ekspresowym tempie pochłania każdą najmniejszą cząstkę wody nie pozostawiając nic dla zwierząt. Tymczasem ogromne dziury w asfalcie zbierają szybko życiodajny płyn. W efekcie, przy każdym ubytku w jezdni, po każdym deszczu momentalnie zbierają się stada owiec chłepcących urokliwie wodę. Mam nadzieję, że nie jest zatruta żadnymi smarami olejami, płynami do spryskiwaczy i inną chemią. Pomiędzy jedną ulewą a drugą, zatrzymujemy się przy dwóch kobietach czekających na stopa. Bierzemy je do pobliskiego Mandalgowi. Ciekawe doświadczenie – pierwszy kontakt z Mongołami poza Ułan Bator. Braki językowe zastępuje nam język migowy i uśmiechy – uniwersalna komunikacja, nie trzeba znać żadnych słów. Zostawiamy je uśmiechnięte w miasteczku. Zdajemy sobie sprawę, że tu autostop to nie kwestia wyświadczenia przysługi czy bycia miłym. Na pustyni, to kwestia życia lub śmierci. Nie wyobrażam sobie czekania w takich warunkach cały dzień, bez wody. Nawet kiedy naokoło szaleją ulewy.



Idzie nam wolniej niż zakładaliśmy. Ze względu na dziurawe drogi, ciągłe eskapady licznych stad na środek jezdni a także powracające co i raz ulewy jedziemy średnio 70 km/h. Nie pomaga samo auto, które zapewne okaże się królem bezdroży, ale na asfalcie rozpędzenie go wymaga nie lada cierpliwości. Do tego warkot potężnego 4,2-litrowego silnika diesla przy takiej prędkości brzmiał jak duuużo zmarnowanych na ropę pieniędzy. Już wiemy, że nie dojedziemy dziś do Dalandzadgad. Jest już prawie 17:00 a my dopiero w połowie drogi. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w Mandalgowi – ostatnim większym mieście w drodze na południe. Miasto to w zasadzie spore nadużycie semantyczne. Raczej skupisko kilkuset maleńkich kwadratów z drewnianego płotu. W środku każdego ger, gdzieniegdzie jeszcze drewniany domek. Żadnych wyższych zabudowań. Sporadyczne murowane domy to urzędy czy jakieś hotele.



Zatrzymujemy się jeszcze na obiad. Chcemy zrobić sobie ostatni przystanek przed biwakowaniem, obiadami z puszek itd. znajdujemy małą restaurację na parterze domu, który okazuje się hotelem. Restauracja ma białe obrusy, w miarę czystą łazienkę z bieżącą wodą i jest jak na miejscowe warunki luksusowa. Po raz kolejny raczymy się dziwacznym mongolsko-chińsko-koreańsko-rosyjskim daniem. Ziemniaki, mięso, marchew, wodorosty – wszystko w smacznym, rzadkim sosie. Do tego zestaw przystawek: od kimchi i chińskich grzybów przez makaron ryżowy z sosem, ciasto rybne aż po coleslaw i obowiązkowo sałatkę ziemniaczaną. Ostatni raz na nie wiadomo ile raczymy się też wi-fi. Potem tylko my i pustynia.



Po godzinie przerwy ruszamy dalej w drogę. Nie ma już śladu po deszczu. Znikają też wszelkie ślady cywilizacji. Zostawiliśmy je w Mandlgowi. Mijanych aut jest coraz mniej. Coraz rzadziej pojawiają się nawet pojedyncze gery. Po horyzont jest tylko pustynia. Jeszcze więcej pustki. Jeszcze piękniejsze niebo. Słońce zniża się coraz bardziej, cienie stają się coraz dłuższe. Znikają gdzieś owce, kozy i krowy, pojawiają się za to konie. Piękne i majestatyczne, pędzą całymi stadami wzdłuż drogi. Czasem ją przecinają. Niesamowite jak dbają o małe, plączące się niezdarnie, wystraszone źrebaki. Pilnują ich aby, nie zabłądziły i nie wpadły pod koła samochodu. Z bliska widać, że nie wszystkie konie są zadbane. Niektóre wychudzone, brudne. To półdzikie zwierzęta, trudno więc oczekiwać, że będą wyglądały jak wierzchowce ze stadniny. Co ciekawe konie wydają się jakieś mniejsze niż te, które znamy. Może to tylko złudzenie lub ten permanentny brak perspektywy. Przez te ogromne przestrzenie trudno tu cokolwiek do czegoś odnieść.





Słońce jest już coraz niżej. Teraz cała pustynia zdaje się płonąć w świetle zachodu. Końca drogi nadal nie widać. W końcu pojawiają się one – Baktriany. Dwugarbne wielbłądy żyjące właśnie w Mongolii. Pamiętam jak lata temu, będąc małym chłopcem oglądałem z Tatą „Atlas zwierząt świata”. Tam na mapie, w miejscu gdzie była Mongolia, narysowany był właśnie baktrian – włochaty, dwugarbny wielbłąd. Jego nazwa brzmiała tak magicznie, odlegle. Wtedy był dla mnie stworzeniem wręcz mitycznym, jak jednorożec czy pegaz. Teraz jedziemy sobie przez Gobi a baktriany biegają nerwowo wokoło i przebiegają przez jezdnię bez żadnego ładu i składu. Samo spotkanie ze zwierzęciem jest dość dziwne. Baktriany wyglądają jeszcze mniej poważnie niż ich jednogarbni krewni – dromadery. Są drobniejsze, przez co ich głowy z dużymi wyłupiastymi oczami i długimi niczym sztuczne rzęsami, przypominają większe głowy strusia. Ich spojrzenie przywołuje na myśl tylko jedno skojarzenie – głupek.



Zapatrzeni w kolejne stada wielbłądów, zatrzymujemy się co i raz i polujemy na dobre ujęcia. Tymczasem czas płynie nieubłaganie. Jest już prawie 20:30 a my nadal mamy ponad 100 km do Danaldzadgad. Szybka decyzja – zjeżdżamy i biwakujemy. To takie proste. Skręcamy więc z drogi prosto w pustynię, odjeżdżamy kilkaset metrów po wertepach i kępkach krzaków. Stajemy pośrodku niczego – Tu? - szybkie pytanie – Tu! Dwie minuty i mamy rozłożony namiot. Rozkładamy krzesełka, kolację robimy z tyłu auta. Słońce zachodzi, na niebie szybko pojawiają się kolejne gwiazdy. Jedna po drugiej, rozbłyskują na ciemniejącym niebie. Wieje lekki, gorący wiatr z południa. Siedzimy, popijamy herbatę, skubiemy kanapki. Wymieniamy się wrażeniami z pierwszego dnia. Jest już zupełnie ciemno. Nagle na wschodzie dostrzegamy na horyzoncie jasny punkt. - Patrz jakaś jurta! Jaka jasna! - faktycznie w oddali rozświetlona na biało plama. Jakby ger (w Mongolii tak właśnie nazywają się jurty) wypełniony jasnym światłem, jakby była w niej dyskoteka - Chyba disco-jurta – odpowiedziałem żartem, bo już wiedziałem co to, ale moje pierwsze skojarzenie było takie same. Plama robi się coraz bardziej wyraźna i w końcu okrągła odrywa się od ziemi. To księżyc. Pierwszy raz, z szeroko otwartymi ustami obserwowaliśmy wschód księżyca. Przepiękny, ogromny, jasny, w pełni. Gdzieś pośrodku pustyni Gobi.

- Dziękuję, że zabrałeś mnie do Mongolii... - słyszę na dobranoc.

więcej znajdziesz tu: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/mongolia/
szukaj też "przepodroze" na w Goolge, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

wercyngetoryx 5 lutego 2018 21:49 Odpowiedz
Klasa :)