+4
Paulina0101 9 czerwca 2015 00:57
Był plan. I to całkiem prosty. Wyjechać do Gruzji, poznać kawałek Azji, wydać ledwo zarobione pieniądze, a przy tym odciąć się od łódzkich remontów drogowych. Poza tym, zbyt długo siedziałam w jednym miejscu, spędzając noce z towarzystwie laptopa, kawy i pracy licencjackiej. Przestałam więc biegać za promotorem, a zaczęłam biegać za tanimi biletami lotniczymi. W efekcie końcowym, tuż przed wyjazdem plan ewoluował o Armenię, bo kto studentowi zabroni.
To przetłaczające, że wszystkie przyloty do Kutaisi odbywają się między 5:00 a 6:00 rano czasu lokalnego. Mimo wiosennej pory, w Gruzji o tej godzinie i tak panują egipskie ciemności . Dajemy sobie więc dwie godziny na drzemkę na lotniskowych materacach. Jest mi ciepło, miękko i czuję się bezpiecznie – trzech panów policjantów z karabinami w rękach tuż obok, dają mi niewyjaśnioną gwarancję ochrony.
Budzi mnie Kamil. Słońce powoli ogrzewa miasto, więc wytaczamy się na drogę, aby złapać pierwszego stopa. Z jednej strony widzę lotnisko międzynarodowe z kosmiczną, świecącą wieżą obok, a z drugiej, oprócz kilku drzew i bezdomnego psa, nie ma absolutnie nic. Brutalnie wyrwana ze snu, stoję i tępo patrzę się w asfalt. Nie mam siły podnieść kciuka do góry, a Kamil toczy zawziętą walkę ze swoim kapturem. Pada deszcz, świetnie. Podnoszę wzrok do góry, nieudolnie staram się pomóc mojemu kompanowi podróży, upada mi torebka, wdeptuję w błoto, a obok nas zatrzymuje się właśnie samochód. Przecież nawet nie chcieliśmy tej podwózki!





W ciągu tych 20 minut jakie dzielą nas od miasta śmiało można wyciągnąć dwa szybkie wnioski o gruzińskich kierowcach. Po pierwsze, światła samochodowe podczas jazdy w dzień nikomu nie są potrzebne. Po drugie, pasy na tylnych siedzeniach także nie są praktykowane, bo nawet ich tam nie ma. Zapina je tylko kierowca, czasem pasażer obok, a z tyłu niech się dzieje co chce.
Postanowiliśmy przejść się piechotą i to pod samą katedrę Bagrati znajdującą się na szczycie wzgórza Ukimerioni. Katedra ta wpisana na listę UNESCO, jeszcze w 2008 roku była ruiną, lecz kilkuletnie prace konserwatorskie sprawiły, że dziś jest to jedną z najbardziej pożądanych atrakcji turystycznych w okolicy Kutaisi.



Warto zapamiętać jedną rzecz. Wszystkie atrakcje, monastery czy ważniejsze kościoły są zlokalizowane na wzgórzach. Raz wyższych raz niższych, ale wciąż wiąże się to z wyczerpującą wędrówką pod górę, krętą drogą. A dobrze jest o tym pamiętać dlatego, że wysokości mogą namieszać przy planowaniu dnia, a konkretnie mam na myśli, że nie da się tak szybko „obskoczyć” wszystkiego. Zwiedzanie staje się bardziej czasochłonne, a szlaki zwykle nie są w ogóle oznakowane. Bo po co. Można przecież wziąć marszrutkę i zapłacić, co odbiera frajdę.
Samo miasto Kutaisi nie ma zbyt wiele do zaoferowania, dlatego naszym celem było zobaczenie ile się da w okolicy. Czym prędzej więc wsiadamy w marszrutkę nr. 30 by dostać się do Ckaltubo, a dalej do jaskini Prometeusza. Marszrutki są tanie jak piwo na Ukrainie, więc za podróż płacimy 1 lari (1.60zł).
Gruzini uwielbiają ryzyko i prędkość na drogach. Jeśli coś stoi na środku jezdni, nie ma przecież sensu zwolnić, ustąpić… sens natomiast ma gaz do dechy i wymijanie slalomem. Lawirując tak między samochodami zdarza się, że ktoś stojąc pośrodku niczego nagle zagwiżdże na rozpędzoną marszrutkę, a taka marszrutka się oczywiście zatrzyma. I to z piskiem opon, bo przecież kierowca zarobi dodatkowy 1 lari, a taka niesamowita okazja pojawia się zaledwie co kilka minut.
Dojechaliśmy do Ckaltubo. O dziwo. Miasteczko przypomina jeden wielki targ, gdzie każdy chcę coś opchnąć za kilka lari. Pada deszcz? Nie ma problemu, handlarze z parasolami i kurtkami już czekają za rogiem. Na postoju marszrutek szybko dowiadujemy się, że nasz następny pojazd właśnie odjechał bez nas. Nim decydujemy się szukać podwózki na własną rękę, spotykamy faceta, który bezinteresownie rozpisuje nam na kartce całą dalszą trasę do jaskini, a później wyprowadza nas z miasta w odpowiednim kierunku. Wszystko na migi i domysły.
Krótko włóczymy się po pustej ulicy. Idąc w deszczu obserwuję kozę, która liże mur i usilnie staram się nie wdepnąć w niespodzianki pozostawione przez tutejsze święte krowy. Jesteśmy na odludziu! Na szczęście niecałkowitym i udaje nam się złapać nadjeżdżający jedyny samochód – wprost do jaskini.





W trakcie zwiedzania podziemi trochę się zżywamy z grupą i panią przewodniczką. Pora jednak ruszać dalej. Nie zdążyliśmy zrobić nawet kilku kroków wzdłuż drogi wyjazdowej z jaskini, a zatrzymuje się auto. Para z radością wymachuje rękoma we wszystkich kierunkach, woła nas i zaprasza do środka!
Znów lądujemy w centrum Kutaisi, przy czerwonym moście, gdzie jest wielkie zgromadzenie marszrutek. Deszcz nie ustępuje, jednak to na razie nieistotne, bo czas na najważniejszy i najfajniejszy punkt każdego dnia – obiad! Jestem łakomczuchem, więc od razu kieruję się do budki pod z nazwą „fast food”. I tu rozczarowanie, bo w każdej takiej budce można kupić jedynie bułki z fasolą, pseudomięsem czy śmierdzącym serem. Czasem trafi się kawałek pizzy czy bułka z cukrem. Większość tych wytworów jest mocno tłusta, jednak zaletą jest podawanie ich na ciepło.
Nie ma co ukrywać, tak właśnie wygląda typowy fast food w Gruzji.
Na piechotę próbujemy się wyrwać z centrum miasta. Znów pada deszcz, w sumie to pada cały dzień. Przez kaptur na głowie ledwo widzę, gdzie idę i po czym. Po kilku minutach wdeptywania co chwila w dość obszerne dziury w chodniku , z moich butów wylewa się woda. Mam trochę dość tej złośliwej pogody ( a to dopiero pierwszy dzień!) więc z miną rozkapryszonego dziecka próbuję złapać stopa. Na szczęście szybko zatrzymuje się młody, współczujący facet. Łączy nas wspólny kierunek – monastyr Gelati , jednak po paru minutach jazdy dostajemy ciekawą propozycję. No cóż, nie jesteśmy w stanie mu odmówić, choć skrzyżuje nam to troszkę plany…

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

dagzof 16 czerwca 2015 10:09 Odpowiedz
jestem w szoku jak można mieć odmienne wrażenia z podobnych podróży. Dla mnie Gruzja to kraj wspaniałych ludzi, pięknych widoków, nie bywałej kultury i wspaniałych przygód. Jeżdżę tam co roku i co roku Gruzja mnie zachwyca pokazując co i rusz nową swoją twarz. Polecam ten kraj każdemu kto chcę zaczerpnąć trochę prawdy,a nie turystycznego kiczu .
smulik 16 czerwca 2015 17:35 Odpowiedz
sama jesteś śmierdzącym serem
paulina0101 16 czerwca 2015 22:55 Odpowiedz
Jestem przekonana, że zostałam źle zrozumiana. Gruzję uwielbiam! Zgadzam się, że cały wpis mógł się zabrzmieć, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jednak ja zawsze pragnę podkreślać różnice i kontrasty w danym kraju, a nie sucho opisywać co robiłam. Sądzę jednak, że wystarczyłaby mała uwaga, krytyka, ale nie spodziewałam się chamstwa. Ten ser według mnie naprawdę śmierci krowim cyckiem, przykro mi, takie moje odczucie. Mam do niego prawo. A Gruzja jest jednym z najwspanialszych krajów jakie odwiedziłam, ludzie, krajobrazy - cudowne. Nie obraziłam tego kraju w żaden sposób. Pozdrawiam.